w którym uczniowie Hogwartu wątpią o sprawiedliwości Bożej i ludzkiej,
a Charlie o sile i stałości uczuć niewieścich,
co w obu przypadkach nieuchronnie wiąże się z pijaństwem
Miał doła.
Nie jakiegoś potężnego, z gatunku tych, w których ludzie zabijają z błahego powodu siebie, swoich partnerów życiowych lub osoby trzecie. Takiego zwyczajnego powszedniego doła.
Nie lubił Dnia Zakochanych. Nigdy nie lubił Dnia Zakochanych. Może dlatego, że nigdy go ten dzień nie zastał zakochanego, a tym bardziej zakochanego szczęśliwie.
Nie spodziewał się też okolicznościowej poczty. Może i lepiej. Nie stanie się bohaterem kolejnej rozmowy z gatunku tych, jakie często prowadzą mężczyźni rzadko widujący z bliska istotę płci odmiennej.
W dodatku Norbert po raz kolejny dostał zapalenia gruczołu fosforowego i wszystko wskazywało, że tym razem to przejdzie w stan chroniczny. To są skutki prób wykluwania smoków bez udziału smoczycy. Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie jaje, myślał, sącząc wściekle mocne piwo “Drakula”.
Na piecu oddzielającym część kuchenną pomieszczenia od części jadalnej bulgotała jakaś podejrzana węgierska potrawa, której szczegółowej receptury wolał nie dochodzić. Czego ucho nie słyszało, tego żołądkowi nie żal. Od zawsze smokarze z Jorzea pili jak Rusini i jedli jak Węgrzy – a nawet ostrzej, niż przewidywała węgierska norma. Kto się do tego nie był w stanie przystosować, ten po trzech miesiącach wracał do Anglii z przewodem pokarmowym do remontu.
Przez okno wleciała sowa i wbrew wszelkiej logice wylądowała przed nim.
List był krótki. Parę słów o niczym, pozdrowienia i informacja, o której godzinie wychodzą w Walentynki do Hogsmeade. Wszystko razem ozdobione odręcznym rysunkiem zamyślonego drzewa myślącej gruszy.
Pokręcił głową. Sacra alleluja, dlaczego tu nie ma Ginny? Albo Hermiony? Albo kogokolwiek, kto by mi coś poradził? No trudno, muszę pomysleć sam.
Nalał sobie duży kielich cerkiewnego wina, pociągnął i pomyślał.
Toż wyraźnie mówiła, że nie lubi Dnia Zakochanych, że okazywanie uczuć na komendę, że festiwal kiczu. Przyznawał jej rację - szczerze zresztą, w ogóle nie miał zwyczaju przyznawać racji komukolwiek wbrew sobie. Mówiła, że nie chciałaby dostawać walentynek (nawet go to ucieszyło, bo miałby problem - wysłać źle, nie wysłać też źle - a przy tym nigdy nie był biegły w pisaniu listów), ale w końcu nie przypadkiem przysłała mu taką sowę...
Wypił setkę samogonu i pomyślał jeszcze raz.
Ron!
Spróbuj wyczaić, albo lepiej poproś o to Herm., czy Susan B. się wybiera do Hogs. Jak nie, wymyślcie coś, żeby ją wyciągnąć. Będę od 11 u Pud. Jak zadziałasz, masz u mnie dużą Ognistą, a jak nie zadziałasz... nie chcesz wiedzieć. Cz! Ch.
Hogsmeade, 14 lutego 1996
- No co, Bones, miło było, ale się skończyło? - rzucił w przelocie Draco Malfoy, konwojowany przez Pansy Parkinson.
Zawsze wiedział, jak wsadzić szpilę, żeby trafić w czułe miejsce. Tym razem też trafił w punkt. Jak zwykle 14 lutego, Hogsmeade było pełne par. Zupełnie jakby Filch nie wypuszczał ze szkoły zespołów nieparzystych. Nawet Harry Potter opuścił resztę nierozłącznej ekipy znanej w szkole jako Ich Troje i po roku z okładem umówił się z Cho Chang.
Gdzieś daleko był człowiek, który parę razy miał wyraźnie na końcu języka dwa magiczne słowa, ale nigdy się nie zdobył na ich wypowiedzenie. Zresztą nie do końca wiedziałaby, co mu odpowiedzieć. Odważny wobec smoków, do szaleństwa odważny na miotle, a chorobliwie nieśmiały tam, gdzie mu przecież nic nie groziło.
Nieśmiały? Czy może mu przeszło?
Nieśmiały był na pewno, na co w dodatku zupełnie nie wyglądał. Dziewczyny jej zazdrościły, a co bardziej bezpośrednie pytały wprost, czy jest dobry w łóżku.
Nie sprawdzała. Mówiła im to. Bezkutecznie. Pół szkoły wiedziało, co robiła z Charliem w łazience prefektów. Nigdy tam z nim nie trafiła, łazienka prefektów służyła jej do mycia (w odróżnieniu od Malfoya, którego nieraz zastała tam w towarzystwie Pansy), ale ściany w Hogwarcie miały nie tylko uszy, lecz także bujną wyobraźnię i długie języki.
Odpowiadała twardo, że to jest produkt halucynacji niewyżytych seksualnie Ślizgonów. Wywoływało to kąśliwe uwagi na temat urody Ślizgonek, ale poza tym nie pomagało. Ludzie wiedzieli swoje.
A on tymczasem bawi się ze smokami. Nawet walentynki nie przysłał. A wyraźnie dawała do zrozumienia, że chciałaby się spotkać, a przynajmniej porozmawiać. Przecież z kominkiem w pokoju wspólnym nie tak trudno się połączyć, niechby wszyscy widzieli, że nic się nie zmieniło.
- Gdyby chciał, znalazłby mnie bez trudu - żaliła się Hannie Abbott. - Wielkie miasto, Hogsmeade.
- A skąd miał wiedzieć, że chcesz? - zauważyła trzeźwo przyjaciółka. - O ile pamiętam, strasznie marudziłaś, że Walentynek nie lubisz. Oni są prości.
- Jacy oni?
- Faceci.
- No dobrze, ale przecież wysłałam mu sowę, pisałam, kiedy mnie może znaleźć, kretyn by się domyślił, o co chodzi...
- Kretynka to by się pewnie domyśliła - sprostowała Hanna. - Próbujesz facetowi dać do zrozumienia coś, czego nie powiedziałaś otwartym tekstem? Lepiej zajmij się uczeniem trolli baletu, to ma większe szanse powodzenia.
- To co miałam zrobić? Napisać otwartym tekstem "Przyleć"? Trzeba się szanować.
Odpowiedzią było wzruszenie ramion.
- No to i masz. Zamiast z facetem, który świata za tobą nie widzi, możesz pójść na randkę z tym swoim szacunkiem. Zadowolona?
- Świata nie widzi. Akurat. Nawet nie odpisał.
Co prawda parę dni wcześniej dostała od niego sowę, ale w liście nie było nic, czego brat nie mógłby napisać do siostry. Dostawała czasem listy od brata, więc miała porównanie.
- Znaczy, po prostu nie było dobrego wyjścia - podsumowała Hanna ze słabo ukrywanym zniecierpliwieniem. - Przepraszam, ale muszę spadać, bo Ernie mnie zabije... Cześć.
Zanim Susan zdążyła przemyśleć słowa Hanny i wpaść w depresję, z bocznego korytarza wyszła Hermiona z Ronem.
- Susan, możesz nam przyblokować stolik? - spytała bez wstępów.
- A bez metafor?
- Chcemy z Ronem zajść do Madame Puddifoot. A jeszcze mamy coś do załatwienia. Po prostu rozejrzyj się, jak się zwolni jakiś stolik, to siądź, to nie potrwa długo, pół godziny najwyżej. Prawda, że tyle nam wystarczy, kochanie?
- Oczywiście, oczywiście - potwierdził Ron tak gorliwie, że Susan wyraźnie czuła, że pada właśnie ofiarą jakiegoś grubymi nićmi szytego podstępu.
Na widok lokalu pani Puddifoot Susan zrobiło się niedobrze. Herbaciarnia nigdy nie była specjalnie gustownie urządzona, ale to, co zrobiono z niej na Dzień Zakochanych, przywodziło na myśl najgorsze wzorce rodem z mugolskiego supermarketu.
- O to ich nie podejrzewałam - mruknęła z niesmakiem, szukając wzrokiem wolnego stolika.
Pod oknem ktoś pomachał ręką. Drugą ręką powoli zdjął okulary. Jego włosy z czarnych powoli stały się rude.
- Co ci do łba strzeliło, żeby zmieniać kolor włosów? - spytała po wymianie wstępnych grzeczności, przeważnie w formie komunikatów niewerbalnych.
- Nie chciałem się bez potrzeby rzucać w oczy.
- Chcesz tu zostać, czy gdzieś pójdziemy? Podoba ci się tu? - spytała ze zgrozą.
- A w życiu - odparł. - Złoty Krasnal na każdym festiwalu kiczu murowany. Co pięć minut wyczesuję lukier z włosów. Po prostu tutaj są same pary i to takie najbardziej nastawione na, za przeproszeniem, romantyczną randkę. Nikt na nas nie zwraca uwagi. A nie wiem, czy chcesz, żeby na ciebie zwracano uwagę... że się koło ciebie kręci taki złom.
- Ty wariacie - odparła z rozczuleniem, starannie mierzwiąc mu włosy. - Oczywiście, że chcę. Chcę, do cholery, żeby wszyscy widzieli, że jesteś, a zwłaszcza żeby ten dupek Malfoy widział. W Mietłach ostatnio zaczęli sprzedawać Piva Di Varca, które tak chwaliłeś. Co prawda jak znam życie, to tam też jest pełno, ale zawsze się znajdzie stolik dla kogoś, kto tam wypił tyle co ty... no nie patrz tak na mnie, nie ma sensu obrażać się na lustro.
- To nie chodzi o lustro - mruknął. - Nie znoszę robić za równiejszego. Odkąd raz byłem równiejszy od... - urwał. Nie po to leciał tu przez pół świata, żeby znowu rozmawiać z Susan o swoich traumatycznych przeżyciach. - Mniejsza o to. Fajnie. Spadamy, nikt nas tu nie lubi.
Pomagając Susan włożyć kurtkę, zauważył kątem oka Harry'ego pogrążonego w rozmowie z Cho Chang.
- O, proszę - powiedział półgłosem. - Przynajmniej pod jednym względem dobry rok. Nawet Harry'emu się w końcu ułożyło.
- Co takiego? - zdumiała się Susan, rzuciwszy okiem w ich stronę. - Poczekaj, aż wyjdziemy...
Na dworze panowało coś, co Bill nazywał "pogodą z kiepskiego landszaftu". Mróz, ostre słońce, niebieskie niebo.
- No to teraz powiedz, o co ci chodziło z tym Harrym.
- A o co miało chodzić? Ty to nazywasz, że się ułożyło? Przecież ich nic nie łączy.
- Jak to?
- On nie wie, czego ona chce, a ją diabli biorą, że nie jest taki, jak ona sobie wyobraża swojego chłopaka.
- Skąd wiesz?
- Przecież widać.
- Coś takiego można zauważyć?
- A czegoś takiego można nie zauważyć?!
- Ech, kobiety... - westchnął Charlie z nutką zabobonnego podziwu.
- Ech, faceci... - mruknęła Susan z mieszaniną rozbawienia i politowania. - Ani on dla niej, ani ona dla niego. Już prędzej widziałabym go z Luną,
- Hę? - zainteresował się Charlie.
- Luna Lovegood, taka Krukonka z czwartej...
- A, to kojarzę. To z tych Lovegoodów?
- Nie wiem, czy z tych, jej ojciec wydaje Quibblera.
- A jednak. I co ta Luna?
- Też się koło niego kręci, naprawdę fajna dziewczyna, chociaż taka trochę nie z tej ziemi, pewnie ci Ron mówił, jak kiedyś zaczęła gadać o Heliopatach?
- A nie, nie mówił. O czym?
- Jakieś opowieści Lasku Zakazanego, że Knot ma na swoje usługi armię jakichś potworów, które palą wszystko na swojej drodze.
- A, Ifryty! Nie zdziwiłbym się. Chociaż musiałby zupełnie upaść na głowę... no ale niezbadana jest dusza frajera.
Susan osłupiała. Charlie spokojnie i rzeczowo przyjął coś, co dla niej, jak i dla wszystkich dookoła, było koronnym dowodem na to, że Luna jest jakaś dziwna.
- Że co? - spytała, starając się nie patrzeć w stronę zawalonej walentynkowymi gadżetami witryny Zonka.
- Już ho-ho kiedy, jakieś nieprzytomne wieki temu Ministerstwo miało pomysły z wykorzystaniem Ifrytów, czy, jak wolisz, Heliopatów. Armia to za dużo powiedziane, ale mieli kilka czy kilkanaście sztuk unieruchomionych zaklęciami. Kombinowali, żeby to wykorzystać. Sensu w tym nie było za knut, nad jednym takim bydlakiem trudno zapanować, a użyć ich jednocześnie w większej ilości, to zapomnij. Ale Knot, nie zdziwiłbym się... - urwał na chwilę, otwierając przed nią drzwi Trzech Mioteł.
- Nie zdziwiłbyś się, gdyby co?
- Gdyby w sytuacji podbramkowej spróbował.
- Z tego, co mówisz, to trzeba by kompletnego kretyna.
- No taż właśnie mówię, że bym się nie zdziwił. Cześć, Ginny.
- Siema - Ginny najwyraźniej nie kwapiła się do bliższej rozmowy z bratem, a i on miał co innego w głowie. Zdążył jednak przyjrzeć się Krukonowi siedzącemu z nią przy stole. Nie pamiętał nazwiska, ale pamiętał go z lekcji. Jeżeli jej się nie odmieni, to będę miał fajnego szwagra, pomyślał. Oczywiście jeżeli żaden z nas się po drodze nie zabije.
...jak już prawie zjedliśmy obiad, to się pokazało, że nie mam ani kopiejki, cała kasa została w przedziale - opowiadał. - Przepchałem się przez te pięć wagonów bab z tobołami...
- Nie mogłeś się teleportować?
- Z kibla do kibla w jadącym pociągu? Żeby się sensownie teleportować, to trzeba przede wszystkim bardzo dokładnie znać aktualne położenie. A ja znałem z dokładnością do jakichś stu mil w najlepszym razie. No więc jak już dotarłem do przedziału, pociąg stanął w środku lasu. Myślę sobie - wyjdę na zewnątrz, przejdę, a jakby jakimś trafem ruszył, to zdążę wskoczyć. Tylko nie przewidziałem, że się potknę i wpadnę do rowu, jak raz pociąg ruszył i zostałem sam w lesie przy torach, ze zwitkiem rubli i kwartą wódki, bez dokumentów, bez różdżki...
- Dlaczego jechałeś bez różdżki?
- Musiałem. Antymugolskie środki ostrożności.
Coś jej się tu nie zgadzało. Jak świat światem czarodzieje jeździli po mugolskich terenach z różdżką w kieszeni. Czarodziej, który wybiera się w podróż bez różdżki, musi mieć naprawdę poważny powód.
- Mniejsza o to - ciągnął. - No nic, na to wojna, czto na niej strielajut, idź człowieku torami, módl się, żeby znaleźć stację albo inną wiochę, zanim padniesz albo zanim cię coś zeżre, i ciesz się, że jest lato...
- Kilka mil to chyba dla ciebie nie problem?
- Kilka nie. Kilkanaście może być. A to mogło być równie dobrze kilka, jak kilkadziesiąt, to jest dosyć duży kraj. Mniejsza. Idę, idę, patrzeć - nadjeżdża lokomotywa. Machnąłem ręką, stanęła.
- Czary bez różdżki? - domyśliła się.
- E tam. Po prostu tam się nie zostawia człowieka samego w lesie. Stanęli, wzięli mnie, tę kwartę żeśmy rozpili, dojechaliśmy do stacji węzłowej, nazywała się bardzo poetycznie “Kilometr 1416”, tam mnie przekazali zawiadowcy. Zawiadowca zaprowadził mnie do siebie do domu, tam mnie nakarmili, napoili, przenocowali...
- I nie dziwili sie, że cudzoziemiec?
- E tam cudzoziemiec. Podawałem się za Litwina, miałem mocną legendę, skąd i dokąd. Dla nich Litwa to nie zagranica. No więc następnego dnia wsadzili mnie w inną lokomotywę. I tak rozstawnymi lokomotywami dojechałem do Kijowa. A najlepsze, że tam jak raz dogoniłem swój pociąg...
- Miałeś dzikie szczęście.
- Miałem trochę szczęścia. Trafiłem na dobrych ludzi.
- A gdybyś trafił na złych?
- Wiesz - mruknął - jak kto ma pecha, to mu w drewnianym kościele cegła na głowę zleci.
Słuchała go - miał wrażenie - z zainteresowaniem, ale coś było nie tak. Zaczął więc pytać o codzienne sprawy Hogwartu, otrzymał dokładny raport, kto z kim, ale i wtedy odnosił wrażenie graniczące z pewnością, że to jest rozmowa o niczym zastępująca coś bardzo ważnego.
- Miałeś rację - powiedziała nagle po trzech kwadransach takiej wykwintnej konwersacji i zamilkła.
Zakrztusił się. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, w jakiej mianowicie sprawie miał rację.
- Wtedy w pociągu - dodała.
- To bardzo miło, że tak uważasz, ale w jakiej sprawie?
- Że żaden interes.
- A - powiedział, zrozumiawszy wreszcie, o jaką rozmowę w pociągu chodzi. - Było widać gołym okiem, jak będzie.
- Jest jeszcze gorzej - odparła. - Umbridge chce, żebyśmy, jak to ona określa, dbali o właściwa postawę propaństwową i takie tam różne. I żeby jej mówić, co ludzie myślą i tak dalej.
- A wy co?
- A my na razie rżniemy głupa, ale w koncu zacznie mieć dosyć. Zresztą ma całkiem niezły wywiad... w końcu nas porządnie przyciśnie i co wtedy?
Zamyślił się. Co ma jej powiedzieć? Dawanie dobrych rad nic nie kosztuje.
- Hacóż. Jeżeli nie wiesz, jak się zachować, zachowaj się przyzwoicie.
- Łatwo powiedzieć. Charlie, ja nie mam zamiaru zostać męczennikiem. Ja po prostu chcę przeżyć do końca szkoły i nie zrobić nikomu świństwa.
- No i dobrze. To nie rób. Masz plecy. Jeżeli ty się złamiesz, mając ciotkę w Centrymagu, to co ma powiedzieć taka Hermiona? No niestety, zaraz będzie wojna, a wyście się wepchali na pierwszą linię.
- My w sensie prefekci?
- Również - odpowiedział z naciskiem.
- Ale boję się. Boję się, że nie wytrzymam.
Sięgnął do kieszeni, wyciągając niewielkie pudełko.
- Weź - powiedział. - I módlmy się, żebyś nigdy nie potrzebowała.
- A co to jest?
- Takie ziele na wszelki wypadek. Jeżeli to weźmiesz, nie wyprzesz się pod wpływem chwilowego strachu czegoś, co jest dla ciebie naprawdę ważne. Oby sie nie przydało.
Spojrzała na niego. Wyglądał, jakby się nagle postarzał o dwadzieścia lat.
Wzięła.
- Masz jakąś bezpieczną skrytkę?
Zamiast odpowiedzi, zupełnie irracjonalnie przytuliła się do niego.
- Napijesz się jeszcze? - zapytał.
No nie, pomyślała, to przesada, zaraz się wstawię, nie wypada, w koncu czasy są, jakie są, ale prefekt ma obowiązek...
Chrzanić obowiązek!
- A wiesz, nawet chętnie.
- Wiesz - powiedziała w połowie kolejnej lampki miodu - dlaczego mi sie podobało, jak śpiewałeś wojenne piosenki, i wtedy w styczniu, i na sylwestrze?
- Skąd mam wiedzieć?
- Bo zazdroszczę tym mugolom.
- A, to mnie zażyłaś. Mówiłaś, że nie widzisz nic fascynującego w tym, że ludzie się zabijają nawzajem.
- Bo faktycznie nie widzę. Ale zazdroszczę im, że jak już musieli walczyć, to przynajmniej nie mieli wątpliwości, kto przyjaciel, kto wróg. Nie musieli bać się kolegów. Lepiej może nie było, ale prościej.
Po krótkim namyśle zrezygnował z informowania jej, że wydarzenia, których dotyczyły rosyjskie pieśni, są jednym z najbardziej załganych epizodów w historii.
- Może i tak - zgodził się.
- A tak przy okazji, ojciec to ojciec, ale skąd ty tak znasz rosyjski? Znasz to znasz, ale na przykład te wszystkie pieśni?
- Rosyjskiego musiałem się nauczyć, bo smokoznawstwo zawsze na Wschodzie stało wysoko, połowa ksiąg jest napisana po chińsku albo po rosyjsku, przy czym ja niestety bardzo słabo znam chiński...
- Biedactwo!
- ...a chińskie księgi jeśli były tłumaczone, to głównie na rosyjski, a na zachodnie języki raczej nie. Więc w tym zawodzie człowiek bez rosyjskiego nie istnieje. I bez bezpośrednich kontaktów z rosyjską czy sybirską magią, nie wiem, czy was teraz tego uczą...
- Nie.
- Znaczy nic się nie zmieniło. A szkoda. Od sybirskich szamanów, zwłaszcza Buriatów i Jakutów, sporo się można nauczyć. Zwłaszcza jeśli chodzi o komunikację, i z żywymi, i z umarłymi, są świetni. A jak tam zaczniesz jeździć, to nie ma tak, że ty tu służbowo, oni tego nie odróżniają, służbowo nie służbowo, zaraz jest biesieda, trzeba zjeść i wypić, bez tego nic się nie załatwi... a piją i jedzą tak, że to trzeba mieć wątrobę jak dzwon, łeb jak smok i hipogryfi żołądek... a jak wypiją, to zaraz się zaczynają śpiewy chóralne, więc sama rozumiesz.
Niejasno czuła, że znowu nie mówi jej całej prawdy - że owe podróże i biesiedy nie wiązały się tylko ze smokami. Od jesieni zdążyła się wiele dowiedzieć o smokach (co Charlie przyjmował z tyleż starannie co nieudolnie skrywanym zachwytem) i wiedziała, że na Syberii smoków prawie nie ma. Po namyśle uznała, że to nie jest odpowiedni moment na drążenie tematu.
- Ciekawi ludzie tam muszą żyć - skomentowała. - Nie wiem, czy bym tam chciała żyć, ale pojechać na pewno.
- Wszystko przed nami...
Zegar nad kominkiem wybił kwadrans po ósmej. Opuścili lokal.
Śnieg wirował w świetle księżyca, chrzęścił pod butami.
- Dla samej zimy warto być czarodziejem - zauważył Charlie.
- A bo?
- A bo po mugolskiej stronie jest teraz pogoda typu późna jesień.
- A u was?
- Tam na Wschodzie?
- Właśnie.
- Mniej więcej jak tu, tylko śnieg co prawda wcześniej spada, ale za to później topnieje.
- O, fajnie. Słuchaj... możesz coś zaśpiewać? Jak wtedy po sylwku?
- Ja? Tym sznapsbarytonem?
- Tym. Coś stamtąd...
- Spoko. Gorit w sercach naszych liubow' k'ziemlie rodimoj! - zaczął Charlie.
Nie rozumiała ani słowa, ale nie przeszkadzało jej to.
...Artileristy, Stalin dał prikaz!
Artileristy, zowiot Otczizna nas!
Iz mnogich tysiacz' batariej, za sliozy naszych matieriej,
Za naszu rodinu - Ogoń! Ogoń!
Rozległ się wściekły huk. Ze wzniesionej różdżki strzelił w górę język ognia, rozwiewający się w obłok dymu.
Muszę go poprosić o to zaklęcie, pomyślała, tylko niech skończy.
- ...w czest' naszego otca, w czest' naszego naroda
My radosnyj salut w połnocznyj czas dadim!
Tym razem huk było chyba słychać w Hogsmeade, choć już byli o krok od Hogwartu.
- Czy w tej pieśni są jakieś zaklęcia? - spytała.
- Nie - odparł. - To jest absolutnie normalna pieśń mugolskich artylerzystów... jeżeli ci to coś mówi...
- Nie do końca.
- A masz pojęcie o mugolskiej broni? O mugolskiej wojnie w ogóle?
- Chodziłam cztery lata do mugolskiej podstawówki.
- O? - zdziwił się. - Przecież jesteś z magicznej rodziny? Czy coś mi umknęło?
- Nic ci nie umknęło, po prostu rodzice chcieli, żebym znała trochę świat mugoli.
- A. Niegłupie. No więc artylerzysta to jest żołnierz, który strzela z armaty.
- Aha. Spoko. Ale w takim razie na jakiej zasadzie strzelasz z różdżki? Bez zaklęcia? Z samego ruchu ręki?
- Ano. To jest osobliwość karpackiej magii, sporo czarów, które się wywołuje ruchem różdżki. Cholernie trudne dla kogoś, kto tego nie robił od dziecka, ale jak to już opanujesz, to bardzo wygodne. I, powiedzmy szczerze, po pijaku łatwiej się przejęzyczyć niż pomylić dobrze wyćwiczony ruch.
- Ale właściwie dlaczego u nas tego nie ma? Im to jest potrzebniejsze? Więcej piją?
- Że więcej piją, to swoją drogą, ale przede wszystkim tam jest straszna mieszanka języków. U nas Irlandczyk czy Walijczyk zna angielski od wczesnego dzieciństwa. A wyobraź sobie naukę zaklęć w klasie, w której masz Rusinów, Rumunów, Węgrów, Hucułów, Słowaków i Cyganów... no, przesadziłem, Cyganie to się uczą w taborach, nawiasem mówiąc we wróżbiarstwie i legilimencji to im do pięt nie dorastamy... a jeszcze do tego Rusin z rodziny czarodziejów mówi inaczej niż Rusin mugolak, zwłaszcza że ruscy mugole się podzielili na Rosjan, Ukraińców i Białorusinów i też trochę się te języki różnią. Te same zaklęcia każdy będzie wymawiał inaczej i co innego mu wyjdzie. Pierwszy przykład z brzegu, Rusini nie wymawiają G i z Gregora robi im się Hrehor, parę innych zbitek też im średnio wychodzi i na przykład ja tam funkcjonuję jako Wizliej. Nie wiem, co będzie, jeżeli na przykład zaatakujesz drzwi różdżką i powiesz Ałahamora, i chyba wolałbym nie sprawdzać... Więc im więcej da się zrobić bez słów, tym lepiej.
Prowadzili rozmowę o niczym. Wiedział o tym. Ale bardzo chciał, żeby było normalnie.
Hogwart, piątek, 15 marca 1996
Hej, jak się zabawimy,
Hej, jak się zabawimy,
Hej, jak się zabawimy,
Gdy przyjdzie raniutko!
- darli się Puchoni, tworząc coraz bardziej ponętne wizje tego, co zrobią z pijanym Ślizgonem, gdy przyjdzie raniutko.
Położymy go pod drzwiami Sybilli... Wyniesiemy go do Zakazanego Lasu... Zamkniemy go w Sali Eliksirów... Włożymy mu do łóżka Panią Norris... Położymy go na schodach Wieży Gryffindoru...
- I co? - zainteresował się stojący w drzwiach Owen Cauldwell, którego obecność na imprezach tolerowano, chociaż był dopiero w drugiej klasie.
- I nic, tam to już się nim zaopiekują...
Nadchodził dzień świętego Patryka. Jak Hogwart Hogwartem w ostatni weekend przed świętem patrona Zielonej Wyspy piwo lało się obficie - zwłaszcza wśród piątoklasistów, którzy od tego właśnie dnia mogli pić piwo bez ograniczeń.
Ale w tym roku nie czekali do marca. I żadnego święta nie było potrzeba, żeby pić. Po prostu był piątek wieczorem.
Hogwart uderzał w gaz.
W pokoju wspólnym Hufflepuffu siedziało trzydzieścioro Puchonów obojga płci, od piątej klasy w górę, i piło. W odległym kącie, przy schodach, dwaj pałkarze popijali kremowe piwo doprawione Eliksirem Zapomnienia i cieszyli się, że w ogóle mają wstęp do pokoju wspólnego.
Wszyscy mieli w pamięci ich wystąpienie sprzed kilku dni, kiedy to oświadczyli, że nie wierzą w kłamstwa rozpowszechniane przez wrogie ośrodki na temat rzekomego powrotu Voldemorta. Co więcej, wymienili z nazwiska osoby, które ich sprowadziły na złą drogę. Puchoni nie są pamiętliwi. Za miesiąc ci ludzie będą traktowani normalnie - jeśli znowu nie zrobią czegoś podobnego. Ale na razie wszyscy unikali kontaktów z nimi.
W przeciwległym kącie pił Zachariasz Smith. Od ostatniego szlabanu, trwającego cały weekend, schudł na tyle, na ile przy jego aparycji preparatu anatomicznego ze złamanym nosem było to możliwe, i zrobił się bardzo mało rozmowny. Ściśle biorąc, poza lekcjami odzywał się rzadko i monosylabami. Nikt nie wiedział, dlaczego - na pytania o przebieg szlabanu Zachariasz bladł i odpowiadał z udanym zniecierpliwieniem i źle skrywanym strachem "szlaban jak szlaban".
Hogwart się bał.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie rozmawiał po trzeźwemu o sprawach nie dotyczących bezpośrednio nauki - chyba że o sprawach tak bezpiecznych, jak plotki na tematy damsko-męskie i co piszą w ostatniej Bravo Witch. O Proroku Codziennym rozmawiano dopiero po piątym piwie i półgłosem, o Quibblerze i Czarodzieju Powszechnym jedynie szeptem i w bardzo zaufanym gronie. W ogóle mało rozmawiano.
Przy kominku, oparty o ścianę, stał Justyn Finch-Fletchley. W starannie zawiązanym krawacie jaskrawo odróżniał się od reszty kolegów w ich cywilnych ciuchach albo szkolnych szatach mniej lub więcej potarganych i raczej mniej niż więcej kompletnych.
Susan uprzytomniła sobie, że nie widzi ani jednej uśmiechniętej czy choćby pogodnej twarzy. Czasem uśmiech pojawiał się na twarzy Kate Rivers, kiedy drapała za uchem siedzącego przed nią na ziemi Jacka Peccary. Ale już Hanna Abbott, głaszcząca po karku Erniego Macmillana, była poważnie smutna.
Ernie delikatnie uwolnił się z objęć Hanny i spojrzał na Susan. Chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym wstali.
- Co z tym zrobimy? - spytał zaraz za drzwiami.
Nie pytała, z czym. Kolejne zarządzenie nakładało na prefektów obowiązek regularnego przeszukiwania dormitoriów. Mieli też znaleźć sobie po dwie osoby z każdego roku do pomocy w tym dziele.
Nie odpowiedziała od razu. Ruchem brody wskazała korytarz prowadzący do wieży Gryffindoru - jednego z nielicznych miejsc naprawdę skutecznie zabezpieczonych przed podsłuchem.
Po otwarciu drzwi wieży od strony pokoju wspólnego usłyszała śpiew, czy raczej ryk:
Niech żyje nam - Dolores - Umbridge!
Wytrzeszczyła oczy. Gryffindor zawsze pił najwięcej, a teraz dodatkowo miał największe powody, ale żeby zbiorowe delirium? Nadstawiła ucha.
...maszeruj, głośno krzycz:
Niech żyje nam - Dolores - Umbridge!
Po chwili ciszy usłyszała donośny głos Lee Jordana:
Dziś wszystkie ptaki, wszystkie ssaki, kwiaty, drzewa,
Cała przyroda o Dolores dzisiaj śpiewa!
Ryk śmiechu i znowu chóralny refren:
A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz:
Niech żyje nam - Dolores - Umbridge!
Uśmiechnęła się blado.
- Jakiś pomysł? - podjęła rozmowę w przerwanym miejscu.
- Nie szukać?
- Podrzucą. Wiesz, że podrzucą. A jak nie znajdziemy...
- Wiem. Da się coś zrobić, żeby odróżnić podrzucone od czyjegoś?
- A bo ja wiem? Powinno. Pogadam z Hermioną. Z Antykablem nam poradziła dobrze.
- To prawda. Swoją drogą nie dałoby się tak zrobić, żeby Antykabel działał na trzeźwych?
- Bba. Jakby coś takiego istniało, toby tym obłożyli dormitoria już pół roku temu... A w ogóle co z pomocnikami?
Popatrzyli sobie w oczy. Nie musieli nic mówić. Pomysł nasuwał się sam. Znaleźć po dwie osoby i powiedzieć im, żeby szukały tak, aby nic nie znaleźć. Był tylko jeden problem...
- Też o tym myślałem. Tylko że to już nie jest szlaban za niesubordynację. To już jest spisek. Wiesz, co to znaczy?
- Jesteśmy nieletni, do Azkabanu nas nie wsadzą.
- Do Azkabanu nie - zgodził się Ernie.- Ale do Rhondy mogą.
Zamilkli. Zamieniona na więzienie nieczynna mugolska kopalnia to nie Azkaban, ale też są przyjemniejsze miejsca.
- Jak zamykają, to wypuszczą - mruknęła ponuro - a przynajmniej nie ma dementorów.
- Światła dziennego też nie.
- Bba, nic nie jest doskonałe. Zresztą i tak nie mamy wyjścia.
- Fakt. Trzeba do jutra wymyślić pomagierów, dalej się zobaczy.
- No... Ech, ty to masz dobrze.
- Niby dlaczego?
- Masz kogoś na miejscu, a ja co...
Tymczasem rozmowa w pokoju wspólnym schodziła na bardzo ryzykowne tory. Piwo, gęsto wspomagane mocniejszymi trunkami, rozwiązywało języki. Czasy, kiedy szczytem osiągnięć Dolores Umbridge było zmuszenie ucznia do pisania własną krwią, wspominano niemal z rozrzewnieniem.
- Cholera - pisnął półdziecinnym głosem Owen Cauldwell - wolałbym chyba Azkaban niż życie w takim syfie!
Głos zupełnie nie pasował do śmiertelnie poważnych słów. Ale nikt się nie uśmiechnął.
- Co wy, kurwa, wiecie o Azkabanie! - wypalił Smith. Było to od tygodnia najdłuższe zdanie, jakie wygłosił poza lekcją.
W ciszy, która zaległa w pokoju, trzask ognia w kominku wydawał się ogłuszającym hałasem.
Twarz Smitha była kredowobiała.
- Nie... ja nic... ja nie mówiłem... nikt nic nie... proszę... wy... to nie jest tak...
Znowu cisza.
- Dobry wieczór, panie profesorze - Ernie nie dał po sobie poznać, że nie spodziewał się o tej porze spotkać Flitwicka na szkolnym korytarzu opodal pomieszczeń Hufflepuffu. A już na pewno nie stojącego jak posąg na korytarzu.
Opiekun Ravenclawu zareagował dopiero na trzecie "dobry wieczór".
- A dobry... dobry... dobry... - odpowiedział głucho.
- W czymś pomóc, panie profesorze? - zatroszczyła się Susan.
- Nie, nie... nie trzeba... idźcie do siebie... dzieci... koledzy mogą was potrzebować...
Jakby nagle się ocknąwszy, zrobił trzy kroki w stronę korytarza prowadzącego do pomieszczeń swojego domu, stanął, odwrócił się na pięcie i odszedł, pozostawiając Erniego i Susan w stanie kompletnego osłupienia.
- Co się stało? - zaniepokoił się Ernie.
- Nie wiem - odparła cicho Susan. - I chyba nie chcę wiedzieć. Ale muszę.
- Ty, co tam tak cicho? - zdziwił się Ernie, gdy dochodzili do drzwi pokoju wspólnego Hufflepuffu.
- Cholera, faktycznie...
Weszli. Wewnątrz panowała martwa cisza. Siedzący na wprost drzwi Zachariasz Smith wyglądał, jakby właśnie ogłoszono na niego wyrok dożywocia w Azkabanie.
- Powiedział? - raczej stwierdziła niż zapytała Susan. Jack Peccary niemal niedostrzegalnie skinął głową.
Czuła, że nawet jej nikt nic więcej nie powie. Zresztą nie była pewna, czy chce wiedzieć.
Cisza. Chlupot dolewanego piwa. Jakaś ręka postawiła przy krześle Zachariasza butelkę Ognistej.
- Pozwolę sobie zauważyć - rozległ się dystyngowany głos Justyna - że obraz kurwy jakich mało rysuje się coraz wyraźniej.
Ernie znikł za drzwiami korytarza prowadzącego do dormitoriów. Po chwili wrócił, niosąc w jednej ręce butelkę mętnej cieczy, a w drugiej maleńki kieliszek. Usiadł obok Hanny. Nalał. Wypił. Nalał.
- Co ci jest? - spytała.
- Mam doła.
Hanna zaniepokoiła się nie na żarty. Nieraz i nie dwa widziała Erniego w stanie, który określał mianem doła - po każdej odprawie prefektów pół nocy spędzał w pokoju wspólnym z głową na jej kolanach - nigdy jednak nie próbował owego doła zwalczyć przez metodyczne upijanie się.
- Mogę pomóc?
- Dobij mnie.
- Kochanie, powiedz...
Wypił. Nalał.
- Mam doła. Ot tak, po prostu.
- Chodź, serce ty moje - westchnęła Hanna. - Zachariasz, pomożesz?
Zachariasz Smith nie wyglądał na odpowiedniego pomocnika - to raczej jemu samemu przydałaby się pomoc - ale wstał i wziął Erniego pod lewą rękę. Hanna zajęła się prawą. Wspólnymi siłami pomogli prefektowi opuścić lokal.
- ...ale pamiętajcie - dochodził zza drzwi zachrypnięty głos Erniego - szsze ja jezdem pijany... ja jezdem prefekt i ja mam obowiązek dbać o posządek w dormitorium...
- Ależ oczywiście, pamiętamy - zapewnił żarliwie Smith.
- ...i pamiętajcie że wy mie połóżcie na brzuchu... i przypilnujcie szebym miał głowe poza obrysem łóżka, znaczy sie zewnątrz kotary... i mnie pod te głowe miednice postawcie...
Hanna usiadła ciężko na kanapie i zapatrzyła się tępym wzrokiem w kominek. Na portrecie obok zadowolony z siebie Korneliusz Knot usmiechał się swoim słynnym uśmiechem zawierającym maksimum protekcjonalności i minimum humoru.
Wszystko przez ciebie, pomyślała. Przez ciebie będę jutro musiała przyrządzać Eliksir Oprzytomnienia. Przez ciebie zamiast normalnego faceta mam kłębek nerwów, a Zachariasz zamienił się w kompletną galaretę. Przez ciebie tu wszyscy umieramy ze strachu.
Wyciągnęła różdżkę i bez namysłu wycelowała w wyszczerzone w uśmiechu górne jedynki ministra.
- Perforo!
Wszyscy zamarli, spoglądając to na nią, to na portret z okazałą dziurą.
Zachariasz podniósł różdżkę.
- Rep...
- Impedimento! - rozległ się głos Justyna. - To nic nie da. Portret jest nie podłączony, ale i tak po naprawie da się sprawdzić. I nawet ustalić, z czyjej różdżki. Jest tylko jeden sposób, żeby nikt nie doniósł. Niech teraz każdy palnie w ten portret. A potem się naprawi. Ja pierwszy. Perforo!
Nikogo nie trzeba było namawiać do przyłączenia się do akcji. W pięć minut później portret Korneliusza Knota przypominał dziurawe sito. Jego doprowadzenie do pierwotnego wyglądu trwało kolejne piętnaście minut.
- Nie boisz się, że ktoś jednak wykapuje? - spytała cicho Susan.
Zaklęcie Antykabel działało tylko na rozmowy, a tu był dowód rzeczowy.
- Nie - odparł Justyn. - Bo nie da się ustalić kolejności.
Hogsmeade, “Trzy Miotły”, sobota, 16 marca 1996
- Czekaj, Stan, bo już nie bardzo rozumiem – powiedziała nieco zdenerwowana Minerwa McGonagall. - Założyli Zaklęcie Bratniego Związku?
- Samo się nie założyło – zauważyła profesor Sprout. - Zdolną mamy młodzież. Ale mimo to mam do ciebie żal.
- O co? - zapytał Flitwick.
- O ile wiem, szedłeś tam przerwać to pijaństwo. Tylko wyjechałam... i prefekci... do diabła, Macmillanowi się nie dziwię, chłopcy w tym wieku mają pstro w głowie, ale że Bones z tym nic nie zrobiła? A ty miałeś to przerwać i co...
- Oni naprawdę nie mają innego wyjścia – powiedział ponuro Flitwick. - Zostawiliśmy ich samych.
- Musieliśmy – powiedziała bezbarwnym głosem McGonagall i gwałtownie dopiła ledwie napoczęty kieliszek.
- Wiem – odparł Flitwick. - Ale przynajmniej im nie przeszkadzajmy radzić sobie samym. I cieszmy się, że sobie umieją poradzić.
- To nazywasz radzeniem sobie? - zirytowała się Sprout. - Hogwart zamienia się w melinę pijacką...
- Są gorsze rzeczy od meliny pijackiej – zauważyła McGonagall.
- Na przykład?
- Na przykład gniazdo donosicieli – odparł Flitwick. - Mają wybór między piciem – względnie bezpiecznym, biorąc pod uwagę takie zabezpieczenia – albo życiem w strachu przed każdym kolegą miesiącami bez przerwy. Łatwiej przestać pić niż odzyskać szacunek dla siebie i zaufanie do przyjaciół.
- Nie słyszałam o czymś takim, jak Zaklęcie Abstynencji – mruknęła Sprout.
- Bo takiego nie ma – odparł Flitwick. - Ale jeżeli nie stracą przyjaciół, to to się unormuje w lepszych czasach. Wypijmy za lepsze czasy!
Wypili. Flitwick dopełnił kieliszki pań i podniósł swój.
- Natomiast zaklęcia na odbudowanie zaufania rzeczywiście nie ma – dodał. - Zdrowie naszych zdolnych prefektów!
Wypili.
- Stanley ma rację – powiedziała McGonagall tonem osoby, która właśnie wybiera sobie rodzaj śmierci. - Dlatego ja też z dwojga złego wolę, żeby pili. Z tym, że nie możemy w żaden sposób okazać, że to aprobujemy.
- Bo nie aprobujemy – powiedziała z naciskiem Sprout. - Przynajmniej ja nie aprobuję.
- Źle się wyraziłam – zgodziła się McGonagall. - Tolerujemy. Z trudem i z niesmakiem. Jako mniejsze zło.
- I o tym też nie mogą wiedzieć – zasugerował Flitwick. - Niech im się zdaje, że są sprytni.
Chwilę siedzieli w milczeniu.
- Wydaje mi się to... jak by to elegancko powiedzieć... nie do końca uczciwe? - zauważyła Sprout zgryźliwie.
- Bardzo dobrze ci się wydaje – parsknął Flitwick. - Tylko co nam to daje?
- Powiem więcej – przecięła McGonagall. - To jest załgane do potęgi. To jest fatalne wyjście. Tyle, że nie ma lepszego.
- Ale – dodała sarkastycznie – oczywiście jestem otwarta na dyskusję.
Hogwart, niedziela, 17 marca 1996
- Co się stało, że nie byłaś w kościele? - zainteresowała się Hermiona.
- A, jakoś tak. Powiedzmy, że mi głowa trzeszczała.
- Su, może to nie jest moja sprawa...
- Fakt. Nie jest.
- Ale moja jest - wtrącił się Ron. - My już prawie rodzina.
Hermiona westchnęła ciężko. Poczucie taktu Rona było porównywalne z gracją ruchów Hagrida.
Jednak wbrew jej obawom Susan odtajała.
- To ty jesteś moje co? - zainteresowała się. - Szwagierka?
- Mniej więcej. Co bym i nie była, jakoś mi łyso samej z Ronem przed ołtarzem.
- A bo?
- A jak by ci to powiedzieć, trochę za wcześnie i ludzie się śmieją.
- Kiedy bo wiesz... przy tym, co się teraz dzieje, jakoś mi głupio.
- Niepotrzebnie. Przejdź się. Zrób to dla... yyy...
- Zrób to dla Charliego - odezwał się znowu Ron.
- A co tu ma Charlie?
- Bardzo się cieszył, jak zaczęłaś chodzić do kościoła. A jeszcze bardziej, jak się dowiedział, że nie przestałaś, jak wyjechał.
- Tak mu zależało?
- Cholernie.
- Ups. Ale dzisiaj i tak po ptokach.
- Możesz pójść z katolikami - zauważyła Hermiona.
- E, jakoś łyso...
- E tam łyso - wzruszył ramionami Ron. - Charlie tam na Wschodzie chodzi do cerkwi i też jest dobrze. Mówi, że wszyscy lecimy na tej samej miotle.
- A jak ci łyso, wejdź na chór, nie będziesz się rzucać w oczy - dodała Hermiona.
Przez chwilę Susan próbowała znaleźć błąd w jej rozumowaniu. Nie udało się. Skinęła głową.
- Dzięki.
Kręcone schody prowadzące na chór były tak wąskie, że Susan ocierała sie o obie ściany. Przypomniała sobie, co mówił Ernie - że katolicy bardzo niechętnie stosują magię w kościołach.
Zresztą wejście na chór nie rozwiązało problemu. Ława prefektów wydłużyła się i samotny Ernie wyraźnie czuł się na niej cokolwiek niepewnie.
Na chórze było ciasno. Przysiadła na gzymsie obok drzwi. Po prawej stronie miała rozbudowane organy, za którymi widziała opartą o tylną ścianę Alexę Toran, a przed nią kanciaste ramię siedzącego przy klawiaturze Janusa Moona. Przed sobą natomiast, przy dźwigni miecha, ujrzała ze zdziwieniem Sirith Lestrange.
- Ależ panienko Sirith - protestował skrzat - niechże panienka sobie odpocznie, Gapcio będzie pompował...
- Ale ja to lubię - enfant terrible Slytherinu nie dało sobie odebrać nowej zabawki. Poruszała dźwignią z wysiłkiem, ale organy działały.
Susan mimo woli uśmiechnęła się, patrząc na wyraźnie zakłopotaną Maryję podającą Gabrielowi zgubione przez niego pióro. Może to i niebiblijne, ale ładne, pomyślała, oglądając trzy rzędy obrazów pod stropem kaplicy. U góry Żydzi przeżywali swoje starotestamentalne dramaty – Noe szamotał się z hipogryfem, który najwidoczniej bał się wody, Mojżesz z niedowierzaniem wskazywał na cyfrę VI... niżej patrzyło na nią dwunastu apostołów, a w najniższym rzędzie dokonywało się Nowe Przymierze.
Jeszcze niżej, na przedzie ołtarza, Izaak z fachowo skrępowanymi na plecach rękami stawiał zacięty opór ojcu próbującemu umieścić go na stosie ofiarnym.
Nie rozumiem, myślała. Nigdy nie zrozumiem. Jeżeli to jest postawa dobrego chrześcijanina, to ja nie chcę być dobrą chrześcijanką. Jak to Charlie powiedział, opowiadając o Davidzie? “Jeżeli Boga nie ma, to Abraham był zbrodniarzem”? A jeżeli jest, to niby nie?
Przez głowę przeszła jej myśl, że w całej tej historii nie wspomniano o najciekawszym: co na to wszystko Sara?
Do prezbiterium wchodzili nauczyciele. Ze zdziwieniem zauważyła wśród nich Dolores Umbridge, którą od czasu do czasu widywała także na nabożeństwach protestanckich. Ciekawe, czy tu też mają znak pokoju i czy tak samo nikomu nie poda ręki, tylko się ukłoni do torebki, pomyślała.
Już po kilku minutach Susan zauważyła, że nabożeństwo nie różni się jakoś radykalnie od tego, do czego przywykła. Natomiast miała wrażenie, że większość obecnych modli się w jakimś obcym języku. Szkocki i irlandzki akcent, który nie przeszkadzał w codziennych rozmowach, w masie zamieniał język angielski w coś niezrozumiałego.
Drzwi za amboną otworzyły się i na ambonę wyszedł ksiądz o ostrych rysach i kanciastej budowie człowieka, który od dziecka wiedział, czym jest praca fizyczna. Gdy zaczął czytać Ewangelię, Susan od razu zauważyła, że angielski nie jest jego językiem ojczystym. Mniej więcej tak mówił Charlie, kiedy był wstawiony albo opowiadał o swoich przeżyciach z Ukrainy.
Mimo woli zaczęła myśleć o Charliem. Jak z oddali dochodziły do niej fragmenty Ewangelii Gamaliela:
Wy jesteście różdżką Ojca. Jeśli czarodziej straci różdżkę, czymże czarował będzie? Na nic się ona już nie przyda, chyba żeby była złamana i w ogień wrzucona. Wy jesteście światłem świata. Nie zapala się światła i nie stawia pod korcem...
- Drodzy moi!
Wy jesteście solą ziemi. Wy jesteście różdżką Pana. Wy jesteście światłem świata.
Dumne słowa.
Niektórzy twierdzą, że to, co Jezus mówił do swoich uczniów, odnosiło się tylko do jego bezpośrednich rozmówców. Gdyby tak było, Duch Święty nie zawracałby głowy ewangelistom.
Szymon Mag na portrecie zakrztusił się. Musiał przytrzymać sobie tiarę ręką, żeby nie spadła. Pozostałych ewangelistów także ta uwaga najwyraźniej wprawiła w dobry humor.
- Skoro stało się inaczej, widocznie Jezus powiedział to do wszystkich swoich uczniów. Do nas także. A w tym przypadku, kochani, szczególnie do was. Sami wiecie, co to za szkoła i co z tego wynika. Po skończeniu tej szkoły raczej nie czyści się butów na Pokątnej. Absolwenci Hogwartu często znajdują się na świeczniku...
Ksiądz przerwał na chwilę. Spojrzał na słuchaczy i na jego twarzy odmalował się niepokój.
- Czy to, co powiedziałem, jest niezrozumiałe? - zapytał. Kilka osób niepewnie skinęło głowami.
- A, to przepraszam. W moim ojczystym języku tak się mówi o ważnych osobach. Tych, którzy mają wysoką pozycję, wszyscy ich znają.
Na świeczniku. Świecę stawia się na świeczniku. Nie po to, żeby każdy mógł sobie z daleka obejrzeć, jaka ta świeca ładna i prosta, lecz po to, żeby dawała światło. Nie bacząc na to, że się przy tym spala. Po to jest świeca. To jest jej zadanie. Po to ona istnieje.
Każdy z was ma w życiu jakieś zadanie. Jakąś sprawę, której trzeba bronić, o którą nie można nie walczyć.(1) Czasem ta walka może oznaczać ofiarę z życia, czasem - częściej - drobne uciążliwości. Narażenie się władzy. Alternatywą jest wtedy nie zdrada w sprawie wielkiej, lecz doraźne zaparcie się prawdy, bo przecież "rozsądni ludzie i tak wiedzą swoje". W pierwszym przypadku jest trudniej, ale prościej. W drugim chodzi o drobny kompromis, który może stopniowo i niepostrzeżenie stać się wielką zdradą. Czasem wystarczy milczeć. Przycupnąć. Przeczekać.
Jezus powiedział "Jeżeli ci zamilkną, kamienie wołać będą". Ale powiedział również: “kto mnie wyzna przed ludźmi, ja jego wyznam przed Ojcem Moim, który jest w niebie”. Apostołowie nie oglądali się na kamienie, lecz śmiało powiedzieli: my nie możemy nie mówić o tym, cośmy widzieli i słyszeli. Tak i wam nie wolno wyręczać się kamieniami. Kamienie będą wołać, kiedy wy fizycznie nie będziecie w stanie się odezwać, wcześniej nie. Kiedy Cezar upomina się o to, co cesarskie, oddajcie mu to. Ale kiedy sięga po to, co Boskie, kiedy siada na ołtarzu, kiedy chce rozstrzygać samowładnie, co jest dobre, a co złe - trzeba powiedzieć "nie wolno!". (2)
Gdyby oczy Dolores Umbridge mogły strzelać ogniem, ksiądz już dawno zamieniłby się w popiół.
- Nie wiadomo, kiedy to się stanie. Nie wiadomo, na kogo wypadnie powiedzieć "nie wolno". Czuwajcie. Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny.
Zapyta ktoś - ciągnął ksiądz - “a co wam z tego?"
A nam z tego wieczność. A nam z tego twarz. A nam z tego szacunek u ludzi godnych szacunku i pogarda u ludzi godnych litości. A nam z tego na grobach dęby i cisy zamiast leszczyny.
Uklękła w kącie i zaczęła się modlić. Tylko o jedno. Żeby Dolores Umbridge nie ustaliła, kto się temu księdzu spowiadał. Bo w to, żeby sam z siebie wygłosił kazanie komentujące ostatnie wydarzenia, trudno było uwierzyć...
Ktoś ją trącił w bok. Ocknęła się. Obok niej stała Sirith Lestrange, a naprzeciwko, z wyciągniętą ręką, Blaise Zabini. Wyraźnie starał się nie patrzeć jej w oczy.
- Przepraszam za nich - mruknął.
Uśmiechnęła się smutno. Co miała mu odpowiedzieć? "Nie ma sprawy"? Sprawa była. "Nie twoja wina, nie prosiłeś o przydział do Slytherinu"? Wiedział to i bez niej...
- Pokój z tobą.
Nad uchem huknęły jej organy. Melodię znała dobrze, choć w tym stanie ducha nie była w stanie powiedzieć, skąd. Słowa były dla niej zupełnie nowe.
Jezu, miłości Twej
Ukryty w hostii tej
Wielbimy cud...
Janus Moon co chwila rzucał nerwowo okiem przez barierę chóru. Gdy pod koniec pieśni Ernie Macmillan wrócił do ławy prefektów, Janus wyraźnie odetchnął z ulgą. Wstał od organów.
U drzwi Twoich stoję, Panie -
zaintonował i zszedł z chóru. Od tej chwili Susan przestała rozumieć cokolwiek. Ernie, na codzień mówiący po angielsku bez akcentu, podrzucał gromkim głosem kolejne wersy, z których rozumiala co trzecie słowo. Z chóru powtarzających je głosów podobnie. Zaczęła wątpić, czy w ogóle śpiewają po angielsku.
Na chór wrócił Zabini. Po chwili usłyszała jego głos. Ze zdziwieniem stwierdziła, że śpiewa po angielsku, a ona go rozumie.
...jam nie godzien, Panie, tego...
...abyś wszedł do serca mego.
Tego, co podrzucał Ernie, nie rozumiała w dalszym ciągu, ale Zabiniego owszem. Przyłączyła się do śpiewu.
Niechaj żyję z Tobą, Panem
Niechaj żyję z Tobą, Panem
Aż po wieki wieków, amen,
Aż po wieki wieków, amen.
Uliunchan, Buriacja, sobota, 6 kwietnia 1996
- Ech, życie, żebyś ty mordę miało... - westchnął Charlie.
- A co tym razem? - zainteresował się niezbyt żywo Mike Shag.
Siedzieli samotrzeć z Patem Finniganem przy czymś, co według etykiety było koniakiem gruzińskim, ale jak na koniak (nawet gruziński) trochę za bardzo zalatywało karbidem, i próbowali nie upić się na smutno. A to nie jest proste, jeżeli jutro Wielkanoc, a oni siedzą o parę tysięcy mil od domów.
W szczególności od domu, do którego go zapraszano i już nawet zdążył przyjąć zaproszenie - ale okazało się, że trzeba porozumieć się z kilkunastu syberyjskimi szamanami. Przy syberyjskim tempie życia miesiąc w plecy. Dobrze, jak jeden.
Pojechali. Ktoś musiał jechać. Wysłał jej bezpiecznym kanałem wiadomość - do domu, przecież nie do szkoły - że musi coś załatwić dla przyjaciół, którzy chcą odtworzyć stare znajomości i nie będzie z nim kontaktu. Istotnie na bezkresnych przestrzeniach Syberii sowy zimą radziły sobie marnie, kominków też nie było. A gdyby nawet dotarł do najbliższego kominka, którędy miałby jej szukać? Kominek rodziny człowieka z pierwszego Zakonu mógł być monitorowany. Liczył na zadziwiającą przenikliwość Susan, która jego list odczyta jako "wykonuję tajną misję". Odczyta, może. Ale żeby jeszcze miała w to uwierzyć? Każdy tak mówi.
Welwyn Garden City, niedziela, 7 kwietnia 1996
- Nie pomyliłaś aby świąt? - zapytała Annabela Bones pozornie od niechcenia, patrząc na świąteczny stół nakryty przez jej córkę.
- A bo? - zainteresowała się Susan.
- A bo tak jakoś mi tych talerzy za dużo wychodzi - mama zaczęła po kolei wskazywać nakrycia. - Babcia, ciocia Amy, wujek Nick, Eddie, ja, ty... - zawiesiła głos, patrząc na siódme nakrycie.
Susan czuła, jak jej twarz zmienia kolor.
- To było... to znaczy... ja tak... z rozpędu...
Mama spojrzała na swoją teściową, stojącą w progu i z zainteresowaniem przysłuch..ącą się tej rozmowie. Jak na komendę pokiwały głowami i wyszły z pokoju, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
- Wygląda na to, że sytuacja jest poważna - powiedziała Aspazja Bones, gdy już ochłonęły.- Musisz poważnie porozmawiać z Susan.
- I co to to zmieni? Mamo, ona ma szesnaście lat. Dobrze wie, że ludzie nie rozmnażają się przez pączkowanie, tylko jakoś przyjemniej. A poza tym wcześniej to na tobie nie robiło wrażenia.
- Ale widzę, że jej zalazł w głowę na dobre. A ona jemu? Wiesz, jacy są mężczyźni.
- Wiem. Różni.
- Ale on jest tyle starszy. Jeżeli się zapomną... a jeszcze nie zabezpieczą?
- To stanie się to, co mogłoby się równie dobrze stać w Hogwarcie. Obie wiemy, że w szkole też różnie bywa. Starszy jest, to przynajmniej czasem wyjmie mózg z kieszeni. A poza tym bądźmy szczerzy, Susan ma tyle lat, co ty w czterdziestym drugim roku, a on chyba jakoś tyle, co wtedy miał Harald Weasley, dobrze mówię?
Starsza pani wyprostowała się, stając się o dobre trzy cale wyższa.
- Moja droga - powiedziała - być może umknęło to twojej uwadze, ale wtedy była wojna.
- A teraz to co będzie? Bal w operze?
Ujście Dżerby, Jakucja, poniedziałek, 15 kwietnia 1996
- To co, żegnamy się i lecimy dalej? - Mike Shag był już lekko zniecierpliwiony. Charlie właśnie skończył żegnać się z miejscowym szamanem. Wymiana pożegnalnych grzeczności zajęła mu, bagatela, dwie godziny.
- Niezupełnie – odparł Charlie. - Mała zmiana planów. Spadamy stąd, i owszem, ale jeszcze nie wiem, czy nie z tymi mugolami. A na razie to muszę wrócić do szamana.
Pat i Mike pokręcili tylko głowami. Gdzie ich los rzucił? Już mniejsza o warunki bytowania, w porównaniu z którymi ich transylwańska baza stanowiła luksusowy hotel, i o to, czym ich karmiono i co, według Charliego, koniecznie trzeba było pochłaniać w ilościach hurtowych, gdyż odmienne zachowanie byłoby uznane za nietakt. Ogólnie jednak wyobrażali sobie swoją misję nieco inaczej.
Sybirscy czarodzieje nie mieli Ministerstwa Magii, a niektórzy na wzmiankę o czymś takim reagowali pytaniami w rodzaju “To u was czarodzieje też mają władzę radziecką?” Pomysł, że ktoś, kogo nie znają osobiście, miałby się w ich imieniu czegokolwiek podjąć, uważali za źródło większości problemów okolicznych mugoli.
Trzeba więc było rozmawiać niemalże z każdym szamanem osobno. Za każdym razem trwało to przeciętnie trzy dni – jeden dzień na zawarcie znajomości, jeden na rozmowy i jeden na część towarzyską wizyty – a i to w dużym stopniu dlatego, że szamani znali dość dobrze Arthura Weasleya.
- I co z tymi mugolami? - zapytał Charlie.
- Oni mówią – powiedział szaman i zamilkł. - Oni mówią, że u nich duchy łażą. I że nikt tutejszy ich nie przepędzi. Że te duchy się mszczą. Ich szaman mówi, że tym duchom ktoś ich wiary musi powiedzieć, żeby sobie poszły, a tutejszym przebaczyć.
- No to ściągnijcie tu jakiegoś popa, w czym problem? - zdziwił się Charlie.
- Był pop. Modlił się. Świece z wosku palił i kadzidła. I dobrą wodę z miotły lał. I nic. Ich szaman mówi, że nie ta wiara.
- A te duchy tu skąd?
- Tu łagier był. Niedaleko. Czasami ktoś uciekał. Władza radziecka tutejszym płaciła za zabijanie takich. Jak zabili albo trupa znaleźli, to prawe ucho obcinali i oddawali, a trupa zostawiali dla dźwiedzi albo puszczali rzeką. Stałe miejsce mieli. Stamtąd teraz zjawy wyłażą. Zawsze ostatni tydzień przed pełnią, co noc. Bez prawego ucha. I tamten szaman mówi, że ktoś się tam musi pomodlić. Według wiary tamtych. Jak się z nim zaczną modlić, to potem będzie spokój.
- Macie coś związanego z tymi zjawami? Zabrali sobie coś od tych trupów?
Szaman podał mu zawiniątko z drobnymi przedmiotami.
Charlie przeglądał zawiniątko dłuższą chwilę. Krzyżyk... pierścionek... obrączka... krzyżyk... obrazek... Szukał czegokolwiek wskazującego na narodowość właścicieli.
Jeden obrazek powtarzał się kilkakrotnie. Wiedział już, co trzeba zrobić. Tylko co z tego? Mniejsza o to, że nie jest katolikiem, ale w tym języku umiał powiedzieć “Setę i galaretę”, “Precz z komuną”, “Spadaj na bambus” i “Jeden do Przemyśla”. I znał jeszcze parę przyśpiewek, ale raczej tutaj nieprzydatnych.
50 mil powyżej ujścia Dżerby, 15/16 kwietnia 1996
Znad rzeki podniosła się mgła. Zerwał się wiatr.
Zza urwiska wyłaniały się wychudzone postacie. W widmowej poświacie wyraźnie widać było, że żadna nie ma prawego ucha.
- ...teraz i w godzinę śmierci naszej, amen.
Na brzegu stało coraz więcej zjaw. Wyraźnie nieprzyjaźnie nastawionych. No tak, kto wtedy na kontynencie uczył się angielskiego?
W końcu to są podobne języki, pomyślał, co mi szkodzi spróbować po rosyjsku?
- Radujsia, błagodatnaja, Gospod' z Toboju; błagosłowienna Ty mieżdu żenami...(3) - zaczął. Pat i Mike modlili się półgłosem po angielsku.
Ziemia zaczęła drżeć. Zjawy się zdenerwowały. Nagle zrozumiał, że tu może zadziałać Efekt Kurhanów - albo się pozbędą duchów (i wtedy na setki mil dookoła nie będzie sprawy, której by z szamanami nie mogli załatwić), albo sami zostaną jednymi z nich.
Urwał. Uciszył kolegów.
- Pat, jak to szło? - spytał. - Tylko szybko, zanim nas to zeżre!
- Co chcesz?
- Pierwszy punkt. Podawaj punkty po angielsku, dalej sobie poradzę.
W normalnych warunkach Pat zaprotestowałby ostro przeciwko określeniu “punkt”, ale tym razem nie miał do tego głowy.
- Zwiastowanie Najświętszej Maryi Pannie – powiedział.
Pater noster, quis es in caelis, sanctificetur nomen Tuum, adveniat regnum Tuum...
Ziemia uspokoiła się. Zjawy stały niezdecydowane.
...sed libera nos a malo, amen.
- Dziesięć – przypomniał niepotrzebnie Pat.
- Ave Maria, gratia plena, dominus Tecum, benedicta Tu in mulieribus et benedictus fructus ventris Tui, Iesus...
Cisza.
- Święta... zaczął Mike, ale Charlie uciszył go. Nasłuchiwali.
Spośród zjaw rozległ się cichy szmer. Trochę głośniejszy. Już można było odróżnić słowa.
- ...ora pro nobis peccatoribus, nunc et in hora mortis nostrae, amen.
Kwietniowe noce na Syberii nie są ciepłe, ale w połowie drugiej części różańca pot lał się z nich strumieniami. Zjawy modliły się, ale nie zamierzały znikać.
- Sicut in initio, nunc et in semper et in saecula saeculorum, amen – skończyli ostatnią część.
Wzdłuż brzegu rzeki podniósł się dym. Po chwili opadł. Został długi podwójny szereg dębów i cisów, wśród których od czasu do czasu trafiała się brzoza.
- Co to jest? - zdziwił się półgłosem Pat, opróżniając zawartość podanego mu kubka. - Woda?
Charlie powąchał kubek.
- Wódka. Jakieś siedemdziesiąt procent na mój nos. Chybaśmy się trochę zdenerwowali.
Pociąg pospieszny "Rossija", między Nowosybirskiem a Omskiem, środa, 1 maja 1996
- Wot wam moj adriess - świeżo poznany mugol wypisywał coś na postrzępionej kartce. - Pridiotsa li wam ostat'sa na nocz' w Irkutskie, tak zachoditie...(4)
Charlie podziękował, zostawił mugolowi adres meliny czarodziejów w Czerniowcach i pożegnał się.
- Co on tu wypisywał? - zainteresował się Mike Shag.
- Adres. Zaprasza, że jakbyśmy kiedyś potrzebowali noclegu w Irkucku, to można u niego przenocować.
- No i po co to - wzruszył ramionami Pat. - To ja już wolę brytyjskich mugoli. Też mówią "musimy się spotkać" i nic to nie znaczy, ale przynajmniej bez szopek z zostawianiem adresu. Przecież i tak nikt tego nie traktuje poważnie.
- I tu cię zdziwię - uśmiechnął się Charlie. - Możemy za rok czy kiedy przyjść pod ten adres i on nas przenocuje. Tutaj tak mają. Pewnie luksusów tam nie ma, może będziemy musieli spać na podłodze, ale dach nad głową i coś do żarcia dostaniemy. I wypić też będzie co.
- Znaczy jak? Zamierzasz jakoś rozwijać tę znajomość?
- Nie, dlaczego?
- No nie wiem, tak jak z tymi Rusinami z pociągu...
- Tam to inna sprawa, Dmytro jest czarodziejem, nawet mnie na wesele zaprosił. Nawiasem mówiąc mamy paru wspólnych znajomych.
- Żeni się z tą laską, co opowiadała o reinkarnacji?
- Owszem, na dniach. A to jest mugol i to z głubinki.
- I w razie czego tak po prostu za rok wparujesz na noc do faceta widzianego raz w życiu?
- A dlaczego nie? Tutaj to normalne. Tu się całe życie opiera na tym, że ktoś kogoś zna i może na niego liczyć.
- Skoro tak mówisz...
Znowu zamilkli. Pat i Mike zapadli w drzemkę. Charlie zapatrzył się w okno, za którym po raz drugi w tej podróży zapadał zmierzch. Las, las, las, stacja, las, las, miasto, las, las, las, las, most, las...
Miał złe przeczucia. I, jak zwykle w takich przypadkach, ogólnie zły humor.
Ogólnie zły humor pogłębiły śpiewy chóralne. Współpasażerowie od rana celebrowali pierwszomajowe święto, a teraz po raz kolejny zebrało im się na śpiewy. Piosenki, w których uporczywie powracał motyw dziewczyny czekającej cierpliwie na ukochanego, nie były tym, czego w obecnym stanie ducha potrzebował najbardziej.
Kolejna piosenka coś mu przypominała. Żołnierz, który długo nie dostaje listu od dziewczyny, i gromada kolegów, którzy mu tłumaczą, że właściwie nie ma się czym przejmować.
Na niego co prawda w Irkucku czekało kilka listów, ale ich treść jeszcze pogłębiła jego niepokój. Niby pisała, że tęskni, ale ogólnie listy były krótkie i suche. Coraz krótsze. I coraz bardziej suche. Typowe listy od kogoś, kto obiecał i dotrzymuje słowa - z przyzwyczajenia i coraz bardziej bez przekonania. Rozum podpowiadał mu, że w ogóle kobieta zmienną jest, a co dopiero kobieta szesnastoletnia.
...zria siebia tak muczisz?
Jeśli liubit wsiej duszoj, listoczku połuczisz;
Nie zachoczet napisat', znaczitsa - zabyła,
Znaczit, nado panimat' - wowsie nie liubiła! (5)
c.d.n.
(1) Kazanie papieża Jana Pawła II na Westerplatte, 11 czerwca 1987.
(2) Kazanie kard. Stefana Wyszyńskiego, czerwiec 1952.
(3) (ros.) Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami...
(4) (ros.) Tu macie mój adres. Gdybyście musieli zostać kiedyś na noc w Irkucku, to wpadajcie...
(5) Wasia-Wasiliok, sł. Siergiej Ałymow, muz. Anatolij Nowikow. Tłumaczenie polskie:
Druhu miły, robisz źle, po co serce ranisz?
Jeśli szczerze kocha cię, liścik wnet dostaniesz,
Jeśli nie chce znaku dać, znaczy – zapomniała,
Najprawdopodobniej zaś wcale nie kochała.